26.06.2013 18:46
W poszukiwaniu granic...
Dawno nic nie pisałem, bo i nie było o czym. Długa zima, paskudna wiosna, inne czynniki - sprzyjających warunków brak. Ale zrobiło się wreszcie lato, dzień (był) coraz dłuższy... Nie ciekawiło was nigdy, co jesteście w stanie zrobić? Mnie ciekawiło. Chciałem sobie pojeździć. Najlepiej długo. Najlepiej na tyle długo, żebym w przyszłości mógł powiedzieć "spoko, da się zrobić te xxx kilometrów". I chciałem lepiej wjeździć się w (jak by nie patrzeć) nowy motocykl. Niespecjalnie lubię zwiedzać, czy to zabytki, czy cokolwiek innego, więc kierunek mógł być jeden - południe, piekne widoki i winkle. Podzieliłem się tym odrobinę szalonym pomysłem ze znajomym, z którym kilka tras zrobiłem, a ten zamiast powiedzieć że to głupie etc napisał tylko "JADĘ!" bez wdawania się w szczegóły. Cóż, klamka zapadła.
Długa trasa, to i przydałby się długi dzień - a jaki inny lepszy, niż dzień po letnim przesileniu? W piątek praca się przeciągneła, do domu wróciłem po 23, a w sobotę rano wylot. Cóż, jak mus to mus. Spotykamy się na stacji w Kraśniku, ja na swoim chińskim Motorro Velas BM400, znajomy na Suzuki DL650, tankowanie motocykli, tankowanie siebie jakimiś energetykami (to będzie dłuuugi dzień) i kierunek Tarnów, gdzie planujemy krótką przerwę. Trasa nudna, jedynie od Annopola do Sandomierza kilka zakrętów, więc praktycznie robimy ją na jeden strzał nie podniecając się okolicą. W okolice Tarnowa docieramy chwilę po 7, szybka kawka u znajomego, i wypad na górę św. Marcina z ruinami zamku Tarnowskich, z której roztacza się piękna panorama Tarnowa. Przed 9 ruszamy dalej, rozpoczynając naszą małą przygodę.
Kierując się sugestiami autochtona, lecimy na Gromnik-Zakliczyn-Gródek nad Dunajcem-Nowy Sącz i docieramy do Piwnicznej-Zdrój. Po drodze widoki zaczynają być przyjemne, góry w oddali zapowiadają dobrze spędzony dzień, ruch niewielki, słoneczko - taaak, tak miało być. Z Piwnicznej kierujemy się na Muszynę, wzdłóż Popradu (i granicy równocześnie). Tutaj każdy kto był, wie, że droga może się podobać, a kto nie był... niech jedzie :) Znalezienie dłuższej prostej raczej się nie uda, nawierzchnia względnie jednolita, i coraz bliżej do zamknięcia opon.
W Muszynie trochę pokręciliśmy się w poszukiwaniu benzyniarni (do której, jak się okazało, musieliśmy się kawałek wrócić), zrobilismy kilka fotek i Słowacjo witaj. Tutaj kompletnie zdałem się na nawigację, która zresztą wywiązała się z zadania znakomicie (zapewne dzięki punktom via co kilka kilometrów) i mogliśmy się oddać podziwianiu widoków, bo kultura jazdy u naszych południowych sąsiadów znacznie odbiega od naszej, i głupio by było, gdyby ktoś przez nas pomyślał "ocho, ktoś leci setką przez wioskę. nooo tak, polacy...". Dostać mandat w euro byłoby jeszcze mniej przyjemnie :). Nie tylko styl jazdy różni Słowację od Polski - tam nawet dość wąskie, boczne drogi mają naprawdę dobrą nawierzchnię (choć oczywiście zdarzają się wyjątki), i jak dotąd nie spotkałem zakrętu który nagle się zacieśnia. Ogólnie jazda to sama przyjemność, zwłaszcza że i ruch znacznie mniejszy jak u nas. Po drodze odbiliśmy "w pola", droga najpierw zaczęła mieć łaty, później zaczęła mnieć dziury, aż wreszczie zaczęła mieć resztki asfaltu. Nam obu uśmiech szeroko zagościł na twarzach, bo przecież nie po to kupuje się enduro, żeby nigdy nie zjechać z asfaltu :)
Kilka(naście) chwil później zbliżaliśmy się do przejścia w Radoszycach, gdzie po drodze chciałem nabyć chyba niespotykany u nas absynt, a tu niespodzianka - sklep niedaleko przed Radoszycami, w którym niejednokrotnie zaoptrywałem się w płynne pamiątki, zamknięty - bez odwołania. Trochę zmęczeni, i trochę do tyłu z czasem postanawiamy jechać dalej, Słowacja daleko nie jest, jeszcze będzie okazja :) Od wjazdu do kraju nastąpiła lekka zmiana pogody - pochmurno, miejscami widać wilgotny asfalt - damy radę :) Lecimy przez Cisną do Ustrzyk Górnych, po drodze podpinając się pod innego zbłakanego wędrowca na (głowy sobie nie dam uciąć) Triumphie Tigerze. Chwila popasu na Lutowiskach, i w Czarnej odbijamy na małą pętlę...
...i tu cały misterny plan poszedł się, ekhem, ekhem, uprawiać miłość...
Za Czarną zaczęło kropić. Troszkę zwolniliśmy. Później zaczęło padać. Wreszcie burza rozpętała się na dobre, padał gruby deszcz lub grad, błyskawice waliły dookoła. Idealna pogoda na motocykl :) To, że mało co widzieliśmy przed sobą a w drogę trafialismy głównie celując "na prawo od świateł znaprzeciwka" też sytuacji nie poprawiało. Jakimś cudem doturlaliśmy się do Polańczyka, i ciężka sprawa - co dalej? Ja wybrałem przytulne lokum u znajomego pod Krosnem, towarzysz był twardy (i miał kombinezon przeciwdeszczowy) więc uznał że dociągnie do Bychawy, gdzie oczekiwał go piknik motocyklowy. W Lesku już jako tako coś widzieliśmy przed sobą, w Sanoku jedynie kropiło, ale mając na sobie wiaderko wody dużo dłuższa trasa średnio mi się usmiechała. Pożegnalismy się, i każdy pogonił w swoją stronę.
Ja dotarłem do swojego celu przed 19, wodoodporny towarzysz w Bychawie zameldował się około 21, na nas obu czekały rozgrzewające (i na wszelki wypadek chłodzące) napoje i doborowe towarzystwo, więc jak najbardziej właściwe zakończenie dnia. To był niesamowity wyjazd, który pewnie jeszcze nieraz będziemy wspominać, i obaj wiemy, że możemy :) Że damy radę, że "jaaa nie potrafię?" :) Kilkaset kilometrów winkli w dzień, chyba marzenie wiekszości z nas - nam się udało, i to bez strat własnych. Życzę tego każdemu :)
I na koniec migawki z wycieczki, piwo w dłoń i 20 min wrażeń :)
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (2)
- Turystyka (1)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)